Czasem człowiek musi zarwać noc. To niezwykłe godziny.
Gdzieś między pierwszą a drugą w nocy Internet zasypia. Przynajmniej ten widoczny z mojej banieczki informacyjnej. Na Twitterze od czasu do czasu skrobnie coś jakiś Amerykanin (pewnie to Five Thirty Eight relacjonuje coś na żywo), na Facebooku tylko znajomy freelancer wrzuca kolejne memy na grupę z heheszkami, na Messengerze dostępni są tylko ci znajomi, z którymi nie rozmawiałem może od podstawówki. W Feedly nie pojawiają się już nowe newsy. Wtedy najbardziej czuję, jak bardzo Internet przeorał mi mózg.
Jeśli akurat muszę pracować w nocy, to wszystko powinno cieszyć – znikają wszak rozpraszacze. W praktyce jednak jestem tak przyzwyczajony do odbierania nowych bodźców, do pozostawania w pozornym kontakcie z całym globem, że ogarnia mnie dziwny niepokój. Czuję się odcięty od reszty ludzkości, mój świat nagle kurczy się do fotela, biurka i monitora. I jestem w nim dojmująco samotny.
Można sobie z tym radzić na dwa sposoby. Najlepiej zacisnąć zęby i zanurzyć się w pracy – po jakimś czasie potrzeba kompulsywnego przeskakiwania między oknami Windowsa i komunikowania się z kimkolwiek maleje. Ale o drugiej w nocy nie jest łatwo o silną wolę. Można więc zamiast tego zacząć oglądać na YouTubie filmy o dziwacznych fanowskich teoriach dotyczących „Gry o Tron”, albo sprawdzić wszystkie clickbaity na stronach głównych portali. Skoro i tak zarywam noc, to mam przecież jeszcze mnóstwo czasu…
Noc to również dojmująca cisza, którą najprościej przełamać muzyką. Wkoło jednak wszyscy śpią, trzeba więc założyć słuchawki, a to tylko pogłębia poczucie izolacji. Spokojna muzyka usypia, a żywsza i głośniejsza o tej porze często męczy. I weź tu coś wybierz.
Najdłuższe noce
Kofeina pozwala nie zasnąć, ale cudów nie ma, a przyjęcie kolejnej dawki wiele już nie zmienia. Głowa jest ciężka, mięśnie napięte, całe ciało jakby zestresowane. Przy odrobinie szczęścia gdzieś w kuchni znajdą się jakieś ciastka, by oszukać ośrodek nagrody w mózgu.
W końcu mija kilka godzin pracy. Za oknem wschód słońca. Szybki przegląd punktów pozostałych do zrealizowania i okazuje się, że do końca szychty jeszcze kilka godzin. Motywacja natychmiast siada – o piątej nad ranem dziesiąta przed południem wydaje się odległa o całe wieki. To także koniec marzeń o pójściu spać choćby na dwie godziny.
Przychodzi pora na gorączkową gonitwę myśli, z których każda poświęcona jest szukaniu dróg ucieczki. „Może nie muszę tego kończyć do rana? Może jednak mogę się położyć i zająć się tym później?” Nie, skoro dotarłem do tego punktu, to wszystkie możliwości w tym zakresie wyczerpałem raczej już wcześniej.
Kolejne myśli są nieco inne. „Dlaczego znowu to sobie zrobiłem? Nie chcę tak nigdy więcej! Chrzanić to, idę na etat. Rety, jak ten Dylan smędzi. A może chociaż przerwa na Netfliksa? Spacer by mi dobrze zrobił. Albo prysznic. Cholera, głodny jestem…”
Ale kryzys mija. Wiem przecież, że dam radę. Od początku wiedziałem – dlatego czekałem z tym do ostatniej chwili. Jestem dobry w tym, co robię (tak myślę). Zawsze się trochę lekceważy proste, ale uciążliwe zadania. Zawsze tak było. Skoro można policzyć zadanie z matmy w szatni przed lekcją, to po co robić to wcześniej?
Siedzę więc i piszę, czytam, poprawiam, przekładam, klnę na autora, tłumacza czy siebie samego. Żona wstaje do pracy. „Pracujesz jeszcze, biedaku?” – wzdycha. „Ano, piszę. Ale zdążę. Zrobić Ci śniadanie?”
Najlepsze uczucie na świecie
W końcu przychodzi koniec pracy. Cóż to jest za ulga! Cóż to za lekkość ogarnia człowieka! Jakże znikają nagle wszystkie zmartwienia, a życie staje się piękne. A po zarwanej nocy należy się przecież nagroda i cały dzień leniuchowania. Iucundi peracti labores sunt – już w liceum poznałem rozkoszną prawdziwość tej banalnej sentencji, gdy kończyłem w nocy wypracowania na polski.
Prysznic, energetyk albo świeża mate, śniadanie, ibuprofen i można ruszać na podbój świata. Np. na stację benzynową po loda na patyku albo do Lidla po croissanta z kremem orzechowym – w końcu YOLO .