Łucznictwo jest na tyle rzadkim hobby, że zdarza mi się (naprawdę!) słyszeć pytanie: jak zacząłeś strzelać z łuku? Albo: co jest w tym takiego fajnego? Sam zacząłem się zastanawiać, dlaczego łucznictwo to pierwsza aktywność fizyczna, przy której wytrwałem dłużej niż dwa tygodnie – nie licząc wf-u. I dlaczego nie rzuciłem tego w cholerę, chociaż wciąż jestem w tym zwyczajnie kiepski, by nie powiedzieć: fatalny? No i coś tam wymyśliłem, napisałem. Wyszło bardzo osobiście.
Moja adehadowa głowa produkuje jakieś sto pomysłów na hobby w ciągu godziny. Niekoniecznie zresztą musi to być hobby sensu stricto – może to być dowolna aktywność niezwiązana z pracą lub dowolny temat do zgłębienia. O większości tych pomysłów zaraz zapominam. Część dostarcza mi paliwa do prokrastynacji na godzinę albo dwie, które mijają niepostrzeżenie na szybkim internetowym riserczu. Niekiedy kończy się to impulsywnym zakupem jakiegoś gadżetu czy książki. Co pewien czas naprawdę zaczynam potem robić jakieś rzeczy lub o czymś (niezbyt) regularnie poczytywać (oraz słuchać i oglądać).
Tak było też z łucznictwem – zaczęło się przypadkowo i spontanicznie. To akurat dość oczywiste: impulsywność, ciągłe poszukiwanie nowych wrażeń, hiperfokus – just ADHD things. Żeby jednak coś zawładnęło moją głową tak bardzo – to już trudno mi z czymś porównać. A wytrwałość i konsekwencja mają tyle wspólnego z ADHD, co Keith Richards z abstynencją.
Tylko w ciągu ostatniego tygodnia zamówiłem łuk od chińskiego wytwórcy za pośrednictwem malezyjskiego sprzedawcy oraz strzały do tego łuku od rzemieślników z Ukrainy, kupiłem wydaną w Holandii książkę o mandżurskim łucznictwie, czytałem artykuł naukowy o historycznych chińskich tekstach poświęconych łucznictwu, a także rozmawiałem z rękodzielnikiem z RPA robiącym kołczany i łubia w typie mandżurskim. Dowiedziałem się też o istnieniu gatunku drzewa shorea ochrophloia (rośnie na Sumatrze i Półwyspie Malajskim), którego twarde czerwone drewno nadaje się nie tylko na deski tarasowe, ale też promienie strzał. Prawie kupiłem komplet takich promieni od sprzedawcy z USA, bo od ładnych paru tygodni nie mogę przestać myśleć o samodzielnym robieniu strzał.
Uczę się strzelania wg metody opisanej w chińskim traktacie napisanym w I poł. XVII wieku (przetłumaczonym współcześnie na angielski), planuję przekład na polski rosyjskojęzycznych tekstów naukowych o buriackich łukach z przełomu XIX i XX wieku, bo chciałbym kiedyś zlecić budowę takiego łuku z materiałów naturalnych, trenuję niemal codziennie, a mój salon zagraca wielka kwadratowa mata łucznicza (85 x 85 cm) na drewnianym stojaku, bo autor wspomnianego chińskiego traktatu – podobnie jak dawni trenerzy tureckich łuczników – zalecał strzelanie z dwóch metrów dla poprawy techniki… i nauki pokory. W ciągu kilku miesięcy moja significant other nasłuchała się już o łukach, strzałach, turniejach i treningach tak wiele, że cudem jest, iż nie uciekła (😚). Gdzie jest koniec tego bzika – nie mam pojęcia.
***
No dobrze, ale to wcale nie odpowiada na początkowe pytanie – dlaczego? Strzelanie z łuku ciekawiło mnie trochę już w dzieciństwie, ale to zupełnie jak szermierka, strzelanie z wiatrówki, piłka nożna, amatorska astronomia (to marzenie jeszcze zrealizuję!), filatelistyka, modelarstwo, archeologia i całe mnóstwo innych. Fotografia – kolejna dziecięca wkrętka – faktycznie stała się w dorosłości moim hobby, ale gdybym poświęcał jej tyle czasu, co obecnie łucznictwu… no, na pewno byłbym lepszym fotografem. ;)
Łucznictwo jest dla mnie nie tylko aktywnością fizyczną i sportową, ale też intelektualną, i stanowi jakiś aspekt mojego zamiłowania do historii. Gdy tylko pomysł strzelania z łuku przyszedł mi do głowy, wiedziałem, że w grę wchodzą tylko łuki wzorowane na historycznych (koniecznie wschodnich), drewniane strzały itd. Spodziewam się, że prędzej czy później łucznictwo zaprowadzi mnie też w stronę rekonstrukcji historycznej. Nie mógłbym zapewne tylko z łuku strzelać – tzn. trenować i jeździć na zawody – muszę też czytać o łucznictwie i poznawać jego historię w jej rozmaitych aspektach – militarnym, społecznym, kulturowym.
Nie mógłbym długo strzelać ze współczesnych łuków sportowych, nudzi mnie też długi łuk angielski – już w dzieciństwie liczyły się dla mnie tylko łuki wschodnie. No bo umówmy się – Anglicy może i zabili ze swoich badyli paru Francuzów pod Crécy i Azincourt, ale i tak przegrali wojnę stuletnią. Kompozytowe łuki refleksyjne to najbardziej wyrafinowana broń w historii ludzkości do czasu pojawienia się panjandrum i jedyne narzędzie godne prawdziwego zdobywcy Eurazji.
Żarty żartami, ale łucznictwo w swych niezliczonych odmianach – tych praktykowanych od Europy Środkowo-Wschodniej po Japonię – jest też dla mnie punktem wyjścia do eksploracji niepolskiej części mojej tożsamości. W swej mądrości i miłości mama zdecydowała kiedyś, że będzie wychowywać mnie i siostrę na Polaków, by oszczędzić nam części rozterek związanych z wyrastaniem w dwuetnicznej rodzinie. Dzięki temu mogę czuć się w Polsce po prostu u siebie, niezależnie od tego, jak krytyczny mam stosunek do polskiej ojczyzny. Od jakiegoś czas więcej myślę jednak o tym, że moje buriackie pochodzenie nie jest mi przecież obojętne, a Buriacja z jej kulturą i historią jest mi również bliska – choć w wielu wymiarach tak odległa. Łucznictwo zaś jest też przecież częścią buriackiego dziedzictwa (a Imperium Mongolskie było też imperium Buriatów).
Wyobrażam sobie mojego nieznanego z imienia przodka – Polaka – którego zesłano po powstaniu styczniowym nad Bajkał, który wziął tam udział w kolejnej straceńczej insurekcji – szybko stłumionym buncie polskich katorżników – i który przedzierał się później zapewne przez tajgę, próbując uciec do Mongolii. Jeśli tak było, tropili go – jak też innych polskich zbiegów – buriaccy myśliwi. Zapewne mieli ze sobą łuki podobne do tych, jakie widać na zdjęciach z przełomu XIX i XX wieku. Tegoż przodka uratować miała – wg rodzinnej tradycji – napotkana Buriatka. Również dzięki niej narodziłem się wiele lat później ja… – i strzelam dziś z łuku wzorowanego na tych buriackich z XIX wieku. Takie tam zawijasy historii.
***
Nie jest łatwo być łucznikiem z ADHD. Strzelanie wymaga skupienia, a tego akurat natura mi poskąpiła. Na turnieju czy grupowym treningu jest, oczywiście, mnóstwo rozpraszających bodźców, ale nawet gdy jestem sam na sam z celem, nawet gdy ów cel stoi dwa metry ode mnie w moim salonie, korowód myśli pędzących przez moją głowę ani myśli się zatrzymać. Leki, uważnościowa medytacja, wspierająca skupienie muzyka – to wszystko może pomóc, ale czasem nawet pomimo zastosowania tych środków nie sposób pozbyć się w porę emocji zupełnie niezwiązanych z łucznictwem.
Nawet jeśli uda się podejść do treningu z jako tako czystą głową, sam proces oddawania strzału jest źródłem rozproszeń. Brzmi absurdalnie? Załóżmy, że chcę popracować nad jednym konkretnym elementem techniki, np. sposobem zwolnienia cięciwy. Po drodze jest jednak w sekwencji strzału tak wiele małych czynności do wykonania, tak wiele technicznych niuansów do kontrolowania, że dopóki nie staną się one wszystkie automatyczne (a dla mnie jeszcze nie są, choć jest tego coraz bliżej), każda z nich zajmuje miejsce w mojej ograniczonej pamięci krótkotrwałej (to też aspekt ADHD), wypychając z niej tę początkową myśl: „pamiętaj o odpowiednim zwolnieniu cięciwy”. I tak, gdy dochodzę do tego momentu, wykonuję tę ostatnią czynność odruchowo (więc byle jak, bo nie mam tego należycie wytrenowanego) zamiast tak, jak zamierzałem – świadomie i starannie, w określony sposób.
Oznacza to, że nie jest dla mnie możliwe trenowanie w podręcznikowy sposób: wybranie jednego konkretnego elementu techniki, nad którym chcę pracować, by poprawiać go w ciągu kolejnych treningów, aż będę mógł przejść do kolejnego detalu wymagającego szlifowania. Gdy pamiętam o jednym, zapominam o drugim. Gdy poprawię drugie, pierwsze znów jest marne. Gdy wydaje mi się, że opanowałem oba, trzecie zakłóca mi cały proces i wszystko się sypie. Pocieszam się, że w pewnym momencie to wszystko „zaskoczy” jednocześnie, na razie jednak – choć wiem, czuję w mięśniach i stawach, że robię postępy – nie widać tego w wynikach. To trochę tak, jak gdybym poszedł z moją dysgrafią na lekcje kaligrafii, zapełnił dziesiątki notatników i wciąż pisał, jak kura pazurem, a mimo to próbował dalej.
***
Od początku mojego strzelania miałem cztery różne łuki (czekam na zamówiony niedawno piąty), zmieniłem sposób strzelania z „europejskiego” (zwanego śródziemnomorskim) na wschodni (za pomocą pierścienia łuczniczego – zekiera) i ciągle próbowałem „ulepszać” swoją technikę przez dodawanie do niej nowych elementów i modyfikowanie innych. Często zbyt chaotycznie, by móc prawidłowo ocenić, jak wpływały na moją celność. Ciągłe poszukiwanie nowości i związanej z nią ekscytacji sprawiają, że dopiero niedawno odkryłem, jak naprawdę chcę strzelać. I okazało się, że jest to metoda opisana w XVII wieku przez Gao Yinga – chińskiego łucznika, którego celem było odrodzenie sztuki posługiwania się łukiem w wojskach chylącej się ku upadkowi dynastii Ming. To oznacza, że nie mam w Poznaniu trenera tej metody, a odpowiednie dla mnie łuki i strzały są znacząco trudniej dostępne (i droższe) niż przeciętnie. Całe życie jednak robiłem wszystko po swojemu i tym razem też muszę. Inaczej stracę całą radość.
***
„Nie strzelaj po to, by trafić w cel” – nauczał Konfucjusz. Chociaż pozostaje kwestią sporną, o co mu właściwie chodziło, chiński filozof niewątpliwie uważał łucznictwo za sposób na rozwój osobistych cnót. „Wielkoduszność, odwaga i spokój – oto cechy dobrego łucznika” pisał z kolei Gao Ying. Chciałbym, by łucznictwo również dla mnie było aktywnością wykraczającą poza kwestie techniczne i sportową rywalizację, by umożliwiało praktykowanie cierpliwości, samokontroli, skupienia i zrównoważenia – tego wszystkiego, czego mi bardzo brakuje. Być może prawdziwe zen jest dla mnie nieosiągalne, lecz każdy krok w jego stronę może mieć tylko pozytywne skutki. Na treningu, na turnieju i na co dzień.