Dawno już żaden film mnie tak nie wkurzył.
Trochę przypadkiem i niespodziewanie dla siebie miałem ostatnio okazję zobaczyć przedpremierowo nową kreskówkę, jaka wejdzie niedługo do naszych kin: „Emotki. Film”. Jest wiele powodów, by skrytykować tę animowaną historyjkę o emotikonach (to jedna wielka reklama aplikacji smartfonowych pełna dowcipów o kupie), ale gdyby była to po prostu słaba kreskówka, pewnie bym ją zignorował. Niestety, mamy tu do czynienia ze szkodliwym oszustwem.
O! Jaka fajna walka ze stereotypami!
Drugą najważniejszą postacią w „Emotkach” jest Matrix (w wersji angielskiej: Jailbreak) – tajemnicza (przez chwilę) emotka hakerka. W stereotypowo męskiej roli obsadzono więc dziewczynę. Co więcej, uczyniono z niej przewodniczkę zdezorientowanej dwójki chłopaków. To ona jest tą mądrą, która objaśnia im komputerowy świat. I jeszcze nie potrafi tańczyć.
Matrix opowiada swoim męskim kolegom, że porzuciła świat emotek (czyli komunikator tekstowy), gdyż nie mogła być w nim tym, kim chciała (zwłaszcza że początkowo – jak wyjaśnia – kobiety wśród emotek były tylko księżniczkami lub pannami młodymi). Dziewczyna ze złością tłumaczy też, że to bzdurny stereotyp, jakoby na wezwanie księżniczki przylatywały ptaszki. Życiowym celem i marzeniem hakerki nie jest znalezienie sobie męża, lecz dostanie się do „chmury”, czyli mitycznej krainy, w której będzie mogła się realizować bez oglądania się na sztywne role przypisywane emotkom.
Na tym etapie myślałem sobie: „fajnie, nie spodziewałem się takiego przekazu w kreskówce dla niekoniecznie dużych dzieci”. Nie wiedziałem, że za chwilę wszystko to zostanie przekreślone.
Tylko że nie
Okazuje się, że Matrix to emotka księżniczki w przebraniu, a między nią a głównym bohaterem – Minkiem (Gene) – zawiązuje się nić uczucia. W pierwszej chwili hakerka odrzuca jednak wyznanie miłości ze strony swego chwilowego towarzysza i nie zamierza rezygnować dla niego ze swoich marzeń. Niestety, jest to tak pokazane, żeby widzkom zrobiło się smutno, a poza tym było jasne, że tak to się przecież nie skończy.
I rzeczywiście. Chwilę później Minkowi trzeba ratować życie. I co? Cała komputerowa wiedza Matrix zdaje się psu na budę i musi ona skorzystać ze swoich mocy księżniczki… czyli przywołać kolorowe ptaszki (a właściwie jednego ptaszka – przylatuje logo Twittera).
Następuje „dramatyczny” finał, w którym udaje się ocalić wszystkie emotki zamieszkujące telefon. Matrix zupełnie zapomina o swoich marzeniach i zostaje w rodzimej aplikacji w roli księżniczki (oraz „szefowej” reszty ikonek) i partnerki Minka, który z życiowej fajtłapy przeradza się w bohatera całego telefonu.
Morał jest zatem mniej więcej taki: możesz się dziewczyno buntować przeciwko genderowym stereotypom i więzom narzucanym przez społeczeństwo, ale twoim przeznaczeniem jest i tak być ozdobą jakiegoś faceta. Możesz być sobie dyrektorką, ale to on będzie prawdziwą gwiazdą. Nawet ośmiolatka, z którą oglądałem „Emotki”, stwierdziła niepytana, że jej się to nie podobało.
Feminizm jako chwyt marketingowy
Już po obejrzeniu filmu, szykując się do napisania tej notki, poszukałem sobie trochę informacji o tej produkcji. Okazało się, że T.J. Miller, który użyczył głosu głównemu bohaterowi, opowiadał przed premierą, jakoby „Emotki” zawierały feministyczny przekaz. „Nie musisz odrzucać kobiecości, by mieć władzę” – mówił. Rozumiecie wiecie – być „kobiecą” to być księżniczką u boku mężczyzny. Jak to fajnie, że nie trzeba z tego rezygnować.
Ktoś uznał, że rzekomą progresywność tej kreskówki warto wykorzystać jako chwyt marketingowy. Co oznacza, że mamy do czynienia po prostu z próbą oszukania rodziców. Miał być women’s empowerment dla dzieci, a dostaliśmy utwierdzenie paskudnych stereotypów.
Aha. Za scenariusz tego marnego dzieła odpowiadają trzy osoby. Trzech mężczyzn.