I wcale mi to nie przeszkadza. Książek nie kupuje się tylko po to, by je czytać (w całości).
Mamy z żoną jakieś 45 metrów bieżących książek. Nie mam pojęcia, ile to jest woluminów. Od dawna obiecuję sobie, że kiedyś je wszystkie po trochu skataloguję, ale w międzyczasie nasza domowa biblioteka urosła chyba kilkakrotnie. Z każdym miesiącem trudniej zacząć.
Przy tej ilości książek regały zdominowały w dużym stopniu wystrój mieszkania i są częstym przedmiotem komentarzy naszych gości. Jedni podchodzą do tej osobliwości ze zrozumieniem, inni dziwią się głośno, powątpiewając, czy rzeczywiście tyle tego potrzebujemy. Tym bardziej, że i bez pytania łatwo ocenić, że raczej tych wszystkich tytułów nie przeczytamy.
Czytając jedną książkę tygodniowo, potrzebowałbym blisko dwudziestu lat, by zapoznać się z tysiącem pozycji, a tymczasem moja biblioteka już teraz jest z pewnością większa. Zupełnie jednak mnie to nie martwi.
Drugi Internet
Kupuję książki dla całego zawartego w nich zasobu wiedzy, idei i opinii, które są rozszerzeniem mojej erudycji. Nie jest moim celem zapoznanie się z nimi wszystkimi w całości i przyswojenie sobie całej ich zawartości, nie zdaję przecież egzaminu z ich treści. Ważne jest, bym w każdej chwili mógł sięgnąć po potrzebną mi informację. Bym potrafił się sprawnie poruszać po tym zbiorze, tak aby stanowił on efektywne zaplecze dla mojego mózgu. Magazyn na wszystko, czego nie jest w stanie przyswoić i przechować w swej pamięci.
Kiedy redaguję książkę i potrzebuję zweryfikować jakiś fakt o drugiej w nocy, a Internet nie potrafi mi w tym pomóc, nie mam możliwości skorzystania z publicznej biblioteki. Kiedy piszę artykuł, każda pozycja, którą mam w domu, to czas zaoszczędzony na przeglądaniu katalogów, podróży do centrum miasta i bieganiu od czytelni do czytelni. Nie mówiąc już o tym, że nie muszę się martwić o to, że jedyny egzemplarz danej publikacji w Poznaniu zostanie wypożyczony na pół roku akurat dzień przed tym, gdy będzie mi on potrzebny (zdarzało mi się).
Każdy ma jakiegoś bzika
Przy tym wszystkim nie jestem bibliofilem. Wygląd książki ma dla mnie bardzo ograniczone znaczenie, na ogół wolę wydania brzydsze, ale tańsze. Niemniej wizyty w księgarni lubię tak samo jak w sklepach z elektroniką lub azjatycką żywnością, postawienie na półce tytułu, którego zakup odkładałem od miesięcy, sprawia mi dużą przyjemność. Gdy zacznę gromadzić tytuły na jakiś temat, każda poświęcona mu nowość wywołuje mój niepokój, dopóki nie uzupełnię tego braku w swej biblioteczce. Jestem dumny z posiadania niektórych rzadkich (niekoniecznie drogich) pozycji.
Książki to dla mnie przede wszystkim narzędzie pracy. To mój warsztat, tak jak zestaw kluczy u hydraulika. Dlatego też m.in. nie kupuję prawie literatury pięknej – tę znacznie sensowniej jest z mojego punktu widzenia wypożyczać z biblioteki. Niemniej jestem też rodzajem kolekcjonera, po prostu lubię książki mieć, rzadko się ich pozbywam, i zapewne nigdy nie będę uważał, że zgromadziłem ich za dużo.
Trochę jestem dumny z mojej i żony kolekcji, ale bardzo nie chciałbym popaść w książkowy snobizm. Nie chodzę też do salonu, gdzie stoi większość regałów, by napawać się widokiem przepełnionych półek. Nie przeglądam zbiorów dla samego przeglądania, jak robiłem to w dzieciństwie z klaserem na znaczki pocztowe (to hobby jakoś się zresztą nie utrzymało). Mam wielką nadzieję, że książki nigdy nie stracą dla mnie swej utylitarnej wartości.
A Wy? Jakie miejsce zajmują książki w Waszych domach i Waszych sercach?