Co dobrego, a co złego w [filmowym] Harrym Potterze. Notka spóźniona o 10–20 lat.
Obejrzałem sobie ostatnio z żoną komplet filmów o Harrym Potterze, będąc zapewne jednym z ostatnich, którzy nie tylko nie widzieli jeszcze części z nich, ale też nie czytali książek. Kiedy stały się one w Polsce popularne, ja byłem już po lekturze nie tylko „Władcy pierścieni”, ale też „Silmarillionu”, szybko zapisałem się więc do obozu „Harry Portier jest dla dzieci, tylko Tolkien”. Takie prawo młodości, trzeba się opowiedzieć po czyjejś stronie w możliwie dużej liczbie bezsensownych sporów (krasnoludy rządzą, przecz z elfami!).
Można powiedzieć, że odkrywam świat czarodziejów, jak gdybym ostatnie kilkanaście lat spędził w dżungli i teraz próbował nadrobić całą epokę w popkulturze. Na dodatek robię to z drugiej ręki, za pośrednictwem filmów – czytanie beletrystyki to dla mnie od dawna rzadki luksus, a mam jeszcze trochę bardziej wstydliwych zaległości niż Harry Potter.
Wszystko pięknie, tylko ta fabuła
Oglądam więc i nie mogę się nadziwić, jak bardzo nierówne jest dzieło Rowling (mówię o tych głównych elementach fabuły i świata przedstawionego, które są – o ile mi wiadomo – takie same lub przynajmniej podobne w książkach i w filmach). Cały wykreowany przez nią świat, który poznaje się z ogromną przyjemnością, jest niewątpliwie świadectwem bogatej, bujnej wyobraźni, nie mniejszej niż w przypadku innych klasyków fantastyki. Na dodatek zaludniany jest on przez całą galerię postaci jeśli nawet nie zawsze bardzo ciekawych i wyróżniających się głęboką osobowością, to przynajmniej budzących sympatię lub niechęć czy odrazę.
Od Zgredka po Bellatriks Lestrange, od Snape’a po Dolores Umbridge, od Hermiony po Martę Warren – wszyscy są jacyś, nawet jeśli sprowadza się to tylko do jednej czy dwóch charakterystycznych cech. Tylko główny bohater jest zupełnie nijaki. Jest tak nieciekawy, że nawet wybranka jego serca nie wywołuje żadnych emocji. Cały związany z nią wątek jest mniej interesujący niż wielka epopeja miłosna Sama Gamgee i Róży Cotton (a jednak Tolkien górą).
Odnosi się wrażenie, że autorka serii bardzo pragnęła nie popaść w sztampę, dlatego najważniejsza postać została pozbawiona typowych cech dziecięcego choćby herosa (ale nie dostała nic w zamian), Hermiona zakochuje się w Ronie, a ważni bohaterowie nie tylko giną, ale jeszcze zabijani są przez Rowling zbyt łatwo i bezcelowo (Syriusz Black, Zgredek) – ot tak, żeby było mroczniej. Kiedy przychodzi jednak co do czego, to okazuje się, że Harry’ego chroni jednak pancerz fabuły, ale (prawie) wszyscy, których lubiliśmy, muszą zginąć. Czy nie lepiej byłoby na odwrót?
Wszystkie te wrażenia utrwaliło jeszcze obejrzenie „Fantastycznych zwierząt…”, do których scenariusz pisała przecież sama J.K. Rowling. Znów okazało się, że autorka ma ogromny talent do kreowania świata przedstawionego, ale fabuły wychodzą jej raczej miałkie i znacznie mniej oryginalne. Szkoda, ale trzeba przyznać, że same tytułowe zwierzątka dają ogromną frajdę z oglądania.
Najgorsza ta magia
Zabijanie, tak swoją drogą, jest jakieś takie… zbyt łatwe. Proste avada kedavra i puff – finito, nawet najpotężniejszy czarodziej kończy żywot. Możesz się bronić, ale tylko jeśli patrzysz w odpowiednią stronę. Odnosi się wrażenie, że i Neville Longbottom mógłby uśmiercić Voldemorta, gdyby tylko ten odwrócił akurat głowę, żeby podrapać się po dupie.
Cała historia naznaczona jest też problemem wspólnym dla każdego niemal uniwersum z potężną magią. We „Władcy pierścieni” już same tylko orły każą pytać: to nie mogli tak od razu?! Tu na podobne zagwozdki napotykamy co chwilę: dlaczego się nie teleportują? Dlaczego nie przywołają patronusa? Dlaczego nie cofną się w czasie i nie zamkną Toma Riddle’a w Azkabanie zanim stanie się Voldemortem? Dlaczego ten ostatni nie wypije sobie Felix Felicis np. przed atakiem na Hogwart?
Czasem trudno też pojąć niektóre reguły rządzące edukacją młodych czarodziejów. W „Czarze ognia” okazuje się, że można wielokrotnie narazić uczniów na śmierć i to nie tylko tych, którzy biorą udział w turnieju, ale również ich Bogu ducha winnych bliskich, których należało uratować w ramach „sportowej” rywalizacji. Małym dzieciom pozwala się grać w nader niebezpiecznego quidditcha, a budzący grozę Zakazny Las był niedostępny dla nich tylko teoretycznie. Trochę jak gdyby obok zwykłej szkoły znajdował się basen z piraniami zabezpieczony jedynie tabliczką: „Uwaga, groźne rybki”.
***
Zdaję sobie sprawę, że wszystkie te wątpliwości i uwagi muszą być dziś tak odkrywcze, jak efekty specjalne w pierwszym filmie z cyklu, i pisane są z pozycji kompletnego ignoranta. Wszystko zostało już przedyskutowane na tysiąc sposobów, najwięksi fani mają z pewnością odpowiedzi na każde pytanie, a niektóre z nich mogą być nawet przekonujące. Z drugiej strony widzę po swoich znajomych, że Harry Potter wciąż wywołuje w nich żywe emocje, tak jak nie nudzą z jakichś powodów dysputy choćby o „Gwiezdnych wojnach”. A może są tu jeszcze jacyś mugole, podobnie jak ja dopiero poznający uniwersum stworzone przez Rowling?
(Fot. w nagłówku: Luis Brizzante, CC BY-SA 2.0)