Postanowienia noworoczne to koncept służący tylko jednemu: unieszczęśliwianiu nas.
Styczeń to tradycyjnie czas, kiedy media społecznościowe pełne są deklaracji co do powziętych postanowień noworocznych. Blogosfera i YouTube zapełniają się poradnikami: co zrobić, by tym razem w końcu zrealizować te wszystkie zamiary i odmienić swoje życie.
Do tego chóru co roku dołącza się drugi, równie duży, który żali się rytualnie: „tyle sobie obiecałem i nic z tego”. Nic dziwnego. W samą istotę postanowień noworocznych wpisana jest nieuchronna porażka. One w większości po prostu nie mogą się udać.
To nie jest żadne odkrycie. Jeśli naprawdę chcesz coś zmienić w swoim życiu, po prostu to zmień – ale wtedy, gdy jesteś na to naprawdę gotowa lub gotowy. Wstań i zacznij to robić. Albo przestań, jeśli pragniesz np. rzucić palenie. Wszystko jedno, jaki to dzień.
Nie czekaj do 1 stycznia, bo kupno nowego kalendarza nie zapewni Ci żadnej motywacji, zwłaszcza jeśli korzystasz z Google Calendar. A jeśli jedynym powodem powziętej decyzji jest to, że w Twojej głowie jeszcze buzuje sylwestrowy szampan i czujesz, że się starzejesz, to lepiej daruj sobie postanowienia. Oszczędzisz sobie frustracji i będziesz szczęśliwszą osobą.
Zima ziębi, zima gnębi
Nowy Rok to zresztą najgorszy czas na robienie postanowień. Bodaj 40% z nas (piszę z pamięci, w każdym razie dużo) odczuwa w zimie pogorszenie samopoczucia, a co za tym idzie ubytek sił do działania. Żyjemy w takiej części świata, w której przez pół roku jest po prostu ciemno i zimno. Brak słońca oznacza mniejszą produkcję witaminy D i prawdopodobnie również serotoniny („hormonu szczęścia”), a większą melatoniny („hormonu snu”). A to powoduje, że zapadamy w coś w rodzaju snu zimowego. Nic nam się nie chce i zajadamy się słodyczami, by zrekompensować braki w pierwszym z wymienionych hormonów.
Nawet gdy depresja sezonowa nas nie dotyka, to i tak musimy mierzyć się z tym, że za oknem jest po prostu nieprzyjemnie. Jeśli nasze postanowienie związane jest z koniecznością opuszczania domu, to możemy być pewni, że bardzo często nie będziemy mieć na to ochoty znacznie bardziej niż na wiosnę. Kto by chciał biegać w deszczu i na wietrze? Zimą nawet chodzenie rano po świeże bułki na śniadanie to udręka.
Postanowienia unieszczęśliwiają
To też żadne odkrycie. Skoro postanawiamy coś w sobie zmienić, to znaczy, że znaleźliśmy coś, co rzekomo ogranicza nam radość z życia. Czasem wyszukujemy takie rzeczy niemal na siłę. Wymyślamy, co by tu poprawić, bo w końcu trzeba się rozwijać. A nawet Rozwijać Osobiście. Dodatkowo nadajemy temu dużą rangę: oto nadchodzi Nowy Rok, a wraz z nim nowi, lepsi my. Zmiana jest tak ważna, że aż musimy powziąć Postanowienie, ogłosić to światu (że to niby motywuje – akurat), a potem się z tego rozliczać.
Wszystko to razem sprawia, że wzmacniamy swoje kompleksy i zmniejszamy akceptację samych siebie, a ponieważ zmiana daty nie jest wystarczającą motywacją do systematycznego wysiłku, to zostajemy z wykreowanym przez samych siebie problemem, który będzie dalej podkopywał nasze poczucie własnej wartości. Na domiar złego będziemy się frustrować również niemożnością poprawy. Cały Facebook będzie biegał, chudnął, podróżował, więcej czytał, zmieniał pracę itd., a tylko my będziemy wciąż grubi, głupi, biedni i uwięzieni w swoich miastach. I tak jak wielkie było postanowienie, tak wielką porażką będzie jego niedotrzymanie.
Jak by tego było mało, jeśli musisz sobie coś „postanowić”, to najprawdopodobniej wiąże się to z czymś, czego nie znosisz. Chcesz np. schudnąć, ale nie cierpisz wysiłku fizycznego i uwielbiasz popijać Colą kanapki z Nutellą. Może się okazać, że przygotowania do „sezonu plażowego” (a lubisz Ty w ogóle plażowanie?) będą zatruwały Ci życie przez cały rok bardziej niż „nadmiarowe” kilogramy. Strefa komfortu jest fajna, inaczej nazywałaby się strefą niewygody. Albo mąk piekielnych. Przypomnij mi: to po co w ogóle były te postanowienia?